czwartek, 4 grudnia 2014

2 grudnia o 6:00 rano pożegnałam moją ukochaną klacz Magię.






Podobno każda dobra historia ma koniec. Nie wiedziałam, że tak szybki, bo nacieszyłyśmy się sobą tylko pięć miesięcy. Od kiedy ją przywiozłam uczyłyśmy się siebie wzajemnie. Nauczyła się, że ludzie są dobrzy. W zamian dostawałam od niej wyrozumiałość, cierpliwość, zaufanie i sympatię. Nauczyła mnie aby się nie poddawać, że na wszystko przyjdzie czas. Była bardzo dzielna. Rozumna. Swoim spojrzeniem kruszyła najbardziej zatwardziałe serce. Nie można było się na nią gniewać. Nawet jak nabroiła to nie potrafiłam się na nią złościć. Miała wiele naleciałości z poprzedniego, złego życia. Nie ufała nowym osobom, lękliwa była, często kwiczała w akcie poddania. Jednak kiedy ja do niej przychodziłam zawsze witała mnie rżeniem, a spojrzenie mówiło "Masz dla mnie ciepłe jedzenie?" Była niesamowitym łasuchem - potrafiła jeść i jeść i jeść - tego nigdy jej nie zabraniałam, wręcz przeciwnie. Ostatnie dwa miesiące walczyłyśmy z niezrozumiałą biegunką. Badani krwi nie wskazywał na nic konkretnego. Antybiotyki i leki osłonowe pomogły. Kiedy już wszystko wróciło do normy przyszła zima. Magia dostała najcieplejszą i najpiękniejsza derkę. Wyglądała w niej jak księżniczka, bo dla mnie nią była. Zmęczona ciężkim i bolesnym życiem zaniedbana i maltretowana pociągowa klacz stała się czyimś oczkiem w głowie. Moim.

Tego dnia nie zarżała. Leżała w boksie. Nie chciała wstać. Z początku myślałam, że nieprzyzwyczajona do derki zaplatała się w nią. Rozebrałam ją. Magia nadal nie wstawała. Patrzyła na mnie prosząc o siano. Było już bardzo zimno. Oddałam jej swoją kurtkę. Energicznie masowałam nogi, aby rozgrzać mięśnie i pobudzić ją do wstania. Klacz nie współpracowała. Razem z Patrykiem walczyliśmy aby ją podnieść. Zadzwoniłam po Sławka, mojego współpracownika, aby przyjechał i pomógł. Na nic się zdały wysiłki trzech osób - Magia nie chciała stać. O 2 w nocy obudziłam Sylwie, aby mi pomogła ją ratować, ta jak zwykle z pełnym zrozumieniem i pomocą przekazała mi kolejne instrukcje. Dodatkowo oprócz leków kazała podać jej cukier aby podnieść glukozę - Magia była szczęśliwa - tak bardzo uwielbiała cukier w kostkach. Ciepła woda do popicia i sianko do przegryzienia - była w niebie, ale odmawiała wstania. Kiedy zobaczyła wiadra z kolacją, którą przywiozłam dla nich wszystkich zaczęła się do nich wyciągać próbując czołgać. Nie odmówiłam jej ukochanego wiaderka. Jadła aż uszy się trzęsły. Wtedy zrozumiałam, że na starość nie ma lekarstwa. Może tak odchodzą starsze konie? Kładą się i chcą egzystować na leżąco... Jednak nie można do tego dopuścić. Odleżyny, martwice jelit, kolki to następstwo długiego polegiwania. Śmierć w męczarniach. Walczyliśmy nadal, nie bacząc na mróz i na godzinę. Musiałam zrobić wszystko więc postawiłam na nogi pół weterynaryjnej Warszawy. Niestety lekarka, która była najbliżej mnie, która była moją wieloletnią znajomą na dobre i na złe, której nie raz pomogłam i w nocy o północy i miała do mnie 5 km... odmówiła przyjazdu. Zdesperowana dzwoniłam dalej. W końcu dodzwoniła się do p. Kamila Górskiego. Spał. Przejął się moim zdenerwowaniem w słuchawce. Przyjechał z Kabat. Kiedy ją ujrzał stwierdził, że najlepiej jest klacz uśpić. Nie dopuszczałam do siebie racjonalnego myślenia. Powiedziałam mu, że będę walczyć tak długo aż Magia walczy, że jak przestanie i się podda, ja powalczę jeszcze chwilę aby dać jej otuchy, a jak to nie przyniesie skutku, pozwolimy jej godnie odejść. Kolejna godzina wlewów dożylnych z glukozy, witamin, leków przeciw bólowych, przeciw zapalnych. Stawianie i przewracanie się razem z koniem. Nikt już nie patrzył na siebie. Wszyscy walczyliśmy, oprócz Magii. Kiedy ostatni raz chciałam ją podnieść, usztywniła się broniąc przed targnięciem do góry. Kiedy odpuściłam, podniosła się lekko i zażądała kolejnego wiadra z paszą i siana. Ja już wiedziałam, że to nasze pożegnanie. Tej nocy zjadła wszystkie trzy kolacje, pół kostki siana. Usiadłam zrozpaczona przy niej. Dostała pierwszy zastrzyk usypiający. Położyła głowę przy mnie. Kręciło się w głowie, wiec zamknęłam jej oczy. Uspokoiła się. Po kolejnym zastrzyku odeszła spokojnie. Zasnęła przy mnie. Byłam twarda. Nie płakałam. Nie chciałam jej pokazywać strachu. Tego nie potrzebowała. Jako przewodnik stada powinnam być dzielniejsza niż wszyscy inni. W jej oczach byłam. W środku coś we mnie pękło... Wiem, że zrobiliśmy wszystko co można było, ale tęsknie za nią bardzo. Bardzo tęsknie. Niektórzy stwierdzą, że niepotrzebna taka rozpacz, bo to było tylko zwierze. Dla mnie AŻ zwierze. Ukochana Magia. Tęsknię

Bardzo dziękuję wszystkim osobom zaangażowanym w historię Magii. Agnieszka Tobie dziękuję za ofiarowanie Magii pod moje skrzydła. Była to najwspanialsza nagroda jaką mogłam dostać. Sylwia Tobie dziękuję za wielomiesięczne wsparcie i pomoc merytoryczną i nie tylko, za to że się nie gniewałaś, że przeszkodziłam Ci w dyżurze nocnym w lecznicy, wiem że gdybyś mogła - przyjechałabyś. Ze zrozumieniem dodawałaś mi otuchy w tak trudnych chwilach. Joanna Tobie dziękuję za wsparcie przede wszystkim psychiczne jak i finansowe, doping, trzymanie kciuków oraz to, że byłaś przy mnie podczas ostatniej drogi Magii i z własnej inicjatywy wzięłaś na swoje barki koszty "utylizacji" (niestety jest to obowiązek ochrony środowiska. Nie można zakopać tak dużego zwierzaka u siebie... ja dodatkowo nie miałam gdzie. Magia nie dotrwała SWOJEJ MOJEJ stajni) Monika Tobie dziękuję za tonę łakoci, marchwi oraz wyprawkę w postaci szczotek. Za to, że chciałaś wziąć na swoje plecy koszty utylizacji oraz niejednokrotnie pomagałaś mi przy trudniejszych zabiegach księżniczki Magii. Adam, ponieważ nie masz FB podłączę Twoją drugą połówkę Iwona, która również uczestniczyła w życiu Magii i wspólnie podarowaliście jej kantar. Natomiast Adam Tobie dodatkowo dziękuję za to, że charytatywnie robiłeś kopyta Magii - miałeś dla niej dużo cierpliwości, bo Magia kowali dobrze nie wspominała, a Tobie zaufała!Iwona Tobie dziękuję za to, że cały czas dopytywałaś się co u klaczy i kiedy zamieszczę nowy wpis na jej blogu. Ania Tobie dziękuję, że przy nas byłaś mentalnie, że wspierałaś, pocieszałaś i mimo, że miałaś daleko osobiście poznałaś Magię. Patryk Tobie dziękuje za całonocną walkę pełną poświęcenia w mrozie, kale, moczu i paru innych rzeczach. Że podnosiłeś klacz swoimi rękami i krzyczałeś aby się nie poddawała, wiem, że kochałeś ją tak mocno jak ja, a ona Ciebie bardzo szybko zaakceptowała i traktowała jak prywatny podajnik smakołyków szperając Ci po kieszeniach i zawsze wychodziłeś ośliniony. Nie gniewałeś się za to na nią, tylko z westchnieniem oddawałeś nowe rzeczy do prania.
Dziękuje wszystkim, którzy interesowali się losem Magii oraz wspierali nas dobrym słowem, a których nie wymieniłam.

Nasza przygoda się skończyła, ale Magiczka (zwana kiedyś Lalką) zostanie na zawsze w naszych sercach.

poniedziałek, 22 września 2014

Mamy problemy zdrowotne.
Nie opuszcza nas biegunka. Walczymy z nią dzielnie. Jeżeli nie ustanie będziemy zmuszone przerzucić się na żywienie dożylne:(

Trzymajcie mocno za nas kciuki i wysyłajcie pozytywna energię. Magia spać mi nie daje - tak mnie nerwy zjadają.

Teraz na tapecie jest węgiel oraz probiotyki...

Na razie 1:0 dla bieguny;/

sobota, 30 sierpnia 2014

Kto by pomyślał, że walka o dodatkowe kilogramy będzie taka trudna.
Ponieważ od samego początku Magia miała problemy z zębami, stałam się bardzo przeczulona na tym punkcie i minimum raz w tygodniu klacz ma moją rękę w mordzie:)
Miała strasznie wyrośnięte zębiska, bo przez dłuższy czas nie jadła regularnie i nie miała jak ich ścierać. 
Zęby konia rosną przez jego całe życie, dzięki temu można precyzyjnie określić jego wiek, ale co za tym idzie zwierze musi ich używać, aby zachowały swój gładki kształt. Wyrośnięte, zaczynają ranić swoimi ostrymi krawędziami i utrudniają przeżuwanie pokarmu. To spotkało Magię. W pierwszym etapie, kiedy dzikus nie ufał człowiekowi, za tarnik służyły spore pokłady suchego chleba. Kiedy mi już na tyle zaufała, że nie bała się piłowania w mordzie, wykonałyśmy zabieg korekcji zębów (jestem tech. wet.).
Od tamtej pory regularnie sprawdzam ich stan - z przesadną częstotliwością:)
Nieocenioną pomocą jest dla mnie Kacpersky, który "uczy" Magię, że siano jest jadalne i całkiem smaczne. On oczywiście wcale nie ma takich zamiarów, bo jedyne o czym myśli to nawpychać jak najwięcej do swojego brzucha, ale daje jej mobilizację aby żuć. Ona obserwuje jego zachowanie i je kopiuje. To samo tyczy się traktowania siwego karypla Astiego. Kacpersky go goni to i ona próbuje:) 

W naszym klimacie przez prawie pół roku występuje zima. Jest to trudna pora roku, gdzie trawę oraz pastwiskowe zioła musi zastąpić pieczołowicie suszone i zbierane siano.
Konie w warunkach naturalnych, mając możliwość migracji, wykopują spod śniegu co lepsze kąski oraz wspomagają się korą drzew. W stajni nie ma warunków ani potrzeby na zastosowanie tak ryzykownego "menu", gdyż my nasze zwierzęta regularnie użytkujemy i potrzebujemy utrzymać je w jak najlepszej kondycji.
Świetnym rozwiązaniem na zimowe wieczory jest własnoręcznie przygotowana "ciepła kolacja". To przede wszystkim smakowite urozmaicenie diety naszego wierzchowca, ale też doskonały sposób na przemycenie wszystkich niezbędnych suplementów i witamin, które nie zachwycają go smakiem czy zapachem.
Co warto przemycić? Przede wszystkim niezbędną dawkę witamin, których w samym sianie brakuje. Siemie lniane, które poprawi i usprawni pracę całego układu pokarmowego, a w efekcie "ubocznym" nabłyszczy sierść. Podawać można przeróżne zioła bądź mieszanki ziołowe wspomagające odporność. Bardzo popularna jest suszona Babka lancetowata, która działa przeciwzapalnie oraz przeciwbakteryjnie dzięki irydoidom zawartych w jej liściach. Ma również nieznaczne działanie wykrztuśne. Układ oddechowy wspomagają Tymianek oraz Podbiał, popularne składniki tabletek przeciw bólowych gardła. W postaci suszonych liści tymianek działa przeciw bakteryjnie i przeciwgrzybicznie, a podbiał ma właściwości wykrztuśne. Zioła należy stosować maksymalnie 21 dni! I nie częściej niż dwa razy do roku. Długotrwałe ich stosowanie nie jest wskazane ze względu na zawarte w nich alkaloidy - konie same z siebie pokrzyw nie jedzą.

Niezbędna porcja warzyw i owoców jest przez konie zawsze chętnie wchłaniana. Umyta marchew, jabłka i czerwone buraki to naturalne witaminy nieocenione w żywieniu koni. Jeden z moich kopytnych zakochał się w smaku bananów:)

WAŻNE! Otręby pszenne, często stosowane w żywieniu koni nie powinny być podawane regularnie, a z przerwami (np. miesiąc podawania - 2 tygodnie przerwy). Zawierają sporą ilość błonnika, fosforu oraz magnezu korzystnie wpływając na układ pokarmowy - pomagają wydalać toksyny, zapobiegają nowotworom. Jednocześnie zaburzają istotną gospodarkę wapnia w organizmie utrudniając jego wchłanianie. Należy je podawać z dodatkiem np. kredy pastewnej. Otrąb pszennych KATEGORYCZNIE nie należy stosować przy przewlekłych chorobach płuc takich jak rozedma czy RAO, gdyż przyspieszają włóknienie nabłonka przez co utrudniają komórkową wymianę gazową! U chorych koni możemy je śmiało zastąpić ziarnami kukurydzy, pestkami słonecznika bądź gniecionym owsem.

Przedstawię Wam swój pomysł na mesz, czyli ciepłą kolację.

Składniki:
- 0,5 kg otręby pszenne/gnieciony owies
- 1 kg marchew (umyta)
- 35g witamin Bestermine
- 0,5 kg siemie lniane
- owies (dawka indywidualna)
- 5-10g kredy pastewnej

Sposób przygotowania:
Minimum godzinę przed podaniem posiłku należy zalać siemie lniane wrzącą wodą w stosunku 1:1 lub je gotować przez 30 minut. Nabiera ono wtedy swoich śluzowych właściwości. Mieszamy otręby pszenne/gnieciony owies z witaminami, kredą pastewną oraz ziarnem owsa. Zalewamy wrzątkiem 15 minut przed podaniem. Dodajemy przygotowane wcześniej siemie lniane. Wszystko dokładnie mieszamy. Na wierzch wrzucamy pokrojoną w grube plastry, umytą marchew.

Warto podawać koniom całe ziarna owsa, gdyż ten podczas rozgryzania ma właściwości ścierne, co korzystnie wpływa na uzębienie koni.

Magia uwielbia ciepłą kolację. Zawsze z utęsknieniem na nią czeka. Je ją z niepowtarzalną gracją opluwając i obśliniając wszystko i wszystkich dookoła:)






niedziela, 3 sierpnia 2014






Aby dobrze pisać bloga trzeba to robić REGULARNIE. Tak sobie powtarzam cały czas, ale w rzeczywistości wychodzi jak widać:) Aby pisać dobrego bloga, trzeba mieć co pisać - czyli dobry materiał, najlepiej poparty zdjęciami oraz czas. Tego ostatniego brakuje mi najbardziej, jednak materiału zebrało się już tyle, że nie mogę dłużej zwlekać, bo inaczej pojedyncze wpisy będą długością przypominały 100 stronicową książkę.

Magia z dnia na dzień czuje się pewniej we własnym stadzie. Już nie boi się pozostałych koni, a kozą pomiata - wyjątkowo nie polubiła tego rogatego uparciucha - ewidentnie nie nadają na tych samych falach. Ah te baby:)

Kiedyś różowości, cukierki i słodkości skończyć się musiały i ujawnił się, ukryty do tej pory, Factor X:) Praca z klaczą szła dobrym i progresywnym tempem, żeby nie zaryzykować stwierdzenia, że z łatwością. Genialnie odpowiadała na wszystkie sygnały, które jej wysyłałam. Zaczęła budować się więź - na razie o sile bawełnianej nitki, ale jak optymista by powiedział: JAKAŚ.

Kiedy minął okres kwarantanny - dałam jej dwa tygodnie urlopu od człowieka i jego wymagania CZEGOŚ - zaczęłam od wymagania grzecznego stania przy pielęgnacji sierści. Bardzo szybko podczas czyszczenia - niech nie zaskoczy Was fakt, że w lipcu koń posiada jeszcze sierść zimową - ujawnił się mały mankament. Okazało się, że Magiczna boi się podnoszenia tylnych nóg. Nareszcie jakieś wyzwanie pomyślałam. Jest nad czym pracować:) No i zrobiło się niewesoło. Strach bardzo szybko przeradzał się w odganianie namolnego człowieka nogą - oraz celowanie kopytem:) Jeżeli kiedykolwiek baliście się, że koń was kopnie jak podejdziecie do niego od tyłu - ona byłaby modelowa do demonstracji takich zachowań i oduczania ludzi podchodzenia do konia.

Na pewno nie WOLNO w takiej sytuacji odskoczyć od konia i zacząć okazywać strach - o to zwierzęciu chodzi. Najlepiej jakbyśmy nie dawali tej satysfakcji, bo sytuacja będzie się powtarzała za każdym razem. Oczywiście nie należy też stać jak słup soli i dać się kopnąć - to byłoby zbyt hardcorowe:) Tutaj dochodzi kolejny mały szczegół - nie wolno konia uderzyć. Po pierwsze jak trafimy na walecznego (Pozdrawiam z tego miejsca mojego ukochanego ZimZima:)) to dostaniemy po raz drugi i to dwa razy mocniej, a jak trafimy na tego po przejściach nadszarpniemy wypracowane zaufanie. W moim przypadku stawka była bardzo wysoka, bo niteczkę bardzo łatwo się zrywa. Postanowiłam dokończyć czyszczenie jakby nigdy nic i następnego dnia ją lekko zaskoczyć:)

Co jest najlepsze na konie kopacze? Fantom ręki:) Ten wieczór był bardzo twórczy. Dla większości osób robiłam stracha na wróble, tylko nie wiedzieć czemu zaczęłam od ręki:) Kij, stara koszula, rękawica spawalnicza oraz "tona" słomy i voila! Sztuczna ręka gotowa. Teraz tylko trzeba niepostrzeżenie z tym podejść do Magi. Trzymając ją za uwiąz głaskałam najpierw ją po całym ciele, aby oswoić z nowym przyrządem "tortur". Bez paniki szybko polubiła tą fajna koniodrapaczkę. Te ludzie to czasem zmyślne są, doprawdy. Zabawa zaczęła się jak super rączka dotarła do tylnej pęciny. Kwik i wierzg ale bez sika (ufff), bo obyło się bez prysznica. Czemu nie było sika? Tym razem to był syndrom niezadowolenia. No czego się spodziewaliście? Aż tak szybko koń się nie resocjalizuje, jednak pozytyw trzeba odnaleźć w tym, że klacz okazuje niezadowolenie - co oznacza, że czuje się pewnie w naszym związku - ciut za pewnie:) Czynność powtarzałam do znudzenia, aż kwik zanikł, a wierzg przerodził się w podnoszenie nogi do góry. Połowa sukcesu. Przecież chcę aby koń podnosił nogę jak o nią poproszę, tylko jeszcze trzeba zadbać o to, aby nie machała nią celując we mnie.

Nagrodą był pyszny chlebek - przyjemny z pożytecznym (cały czas ścieramy ząbki i bardzo dobrze już jemy). Parę dni później sztuczna ręka = chlebek. Nie wiem jakim cudem zaczęła tak rozumować uskuteczniając drogę na skróty. Macanie nogi "przedłużaczem" nie robiło już na niej większego wrażenia. Liczył się tylko smakołyk w kieszeni, a że nie ma nic za darmo, trzeba było grzecznie stać.

Czwartego dnia odważyłam się pojawić bez fantoma. Bardzo ważne jest to aby potrafić podejść do tylnej nogi konia, który kiedyś kopał. Nigdy nie wiemy czy nie będzie kopał dalej. Po czyszczeniu całego ciała przyszedł czas na nogi. Przednia lewa wzorowo, tylna lewa... trzeba podejść stojąc bardzo blisko i lekko przed tylną nogę - NIGDY ZA lub OBOK, bo będziemy banalnym celem. Rękę położyłam na zadzie głaszcząc go, a następnie powoli (nieustannie głaszcząc) przesuwałam dłoń coraz niżej i niżej. Kiedy Magia odciążyła dotykaną kończynę, głaskanie nie ustało. Zatrzymałam się na chwilę, aby powoli i delikatnie chwycić nogę mówiąc "daj nogę". Za pierwszy razem sama musiałam ją podnieść do góry. Chwile potrzymałam, pogrzebałam kopystką, lekko wyciągając spod konia do tyłu i opuściłam. Następstwem była nagroda. Klacz dzielnie zniosła zabieg. Druga tylna była o tyle lepsza, bo klacz sama ją podała:). Prawa przednia była formalnością.
I tak Magia zaczęła podawać nogi. Czasami trochę mniej pewnie, ale już bez celowania. Kolejny mały sukces za nami.

Dzięki temu, że w końcu tylne nogi podała moim oczom ukazał się spód kopyta. Zarośnięty jakby nigdy kowala nie widział. Przypomniał mi się obrazek z domu tymczasowego klaczy, gdzie na podwórku stał poskrom. Jest to ciasny, metalowy, rurowy stelaż w którym zwierze jest ściśnięte i uwięzione do zabiegów weterynaryjnych, krycia czy rozczyszczania kopyt. Widok wprowadzania, zamykania i "oprawiania" zwierzęcia w takim tworze zawsze budził we mnie smutek i złość na ludzką głupotę. Machina do zmuszania i wymuszania. Brak współpracy, brak zaufania, przymus siłą. To nie jest prawidłowa droga pracy ze zwierzętami. Od czegoś mamy mózgi, potrafimy się między sobą komunikować. Dlaczego tak często wybieramy drogę na skróty i korzystamy z naszego intelektu w niewłaściwy sposób? Czemu chcemy uzyskać wszystko SZYBKO i SIŁĄ? Nie rozumiem. Siłowe rozwiązania bardzo szybko przestają się sprawdzać, jak tylko zwierze postanowi się bronić i pozna swoją siłę. Wtedy każdemu siłaczowi życzę powodzenia w relacjach z takim koniem. Nie widziałam jeszcze człowieka, który siłą utrzymał rozjuszone 500 kilogramów uzbrojone w zęby i twarde kopyta! W starciu my mamy przewagę TYLKO intelektu, siłą zwierze nas przewyższa. Czyli wiadomo czego trzeba użyć, abyśmy postawili na swoim?

Po dwóch tygodniach od odstawienia sztucznej ręki w życiu Magii pojawił się kolejny, regularny punkt programu: kowal. Owszem nogi podaje, ale podczas rozczyszczania trzeba ustać na trzech nogach przez określony czas z jedną kończyną wyciągniętą spod tułowia. Do tego kowal jest mężczyzną, a ci dziewczynce dobrze się nie kojarzą. Ze stwierdzeniem "Co ma być to będzie, everything's gona by alright" po Kacprze i Astorze przyszła kolej Magii na mani&pedicure. Klacz jak ujrzała nowego człowieka, który coś dziwnego chciał od niej, rżała za stadem. Zapach kopytowych ścin doprawiał ją o straszną drgawko-trzęsiawkę i rzadką kupę. Podejrzewam, że ten zapach bardzo źle jej się kojarzył. To nie nastrajało nas pozytywnie. Najpierw sama podniosłam przednią nogę, aby zobaczyć czy w ogóle będzie chciała ją podać. Kiedy okazało się, że owszem boi się, ale nogę daje, rozpoczęło się rozczyszczanie. Może trwało to dłużej, niż zwykle schodzi się na jednego konia. Może trochę machała tylna nogą, bo niecierpliwiła się kiedy koniec, ale mimo wszystko jestem z niej bardzo dumna. Nie zrobiła nikomu krzywdy, nie walczyła, stała posłusznie znosząc nieprzyjemny zabieg - bo kopyta miała strasznie zapuszczone, a strzałki pognite.
Udowodniła, że cierpliwość i regularna, konsekwentna praca dają super efekty. Kowal bez poskromu? Ciekawe czy ktoś w to uwierzy:) Świadka mam tylko jednego - jest nim sam Adam Semczuk, który dzielnie znosił grymasy mojej księżniczki:) Za 7 tygodni znowu się spotkają, tylko mam nadzieje, że do tego czasu zwalczymy zgniłe strzałki, a samo rozczyszczanie obędzie się bez trzęsiawek.

To był bardzo napięty tydzień dla Magii, bo dzisiaj nauczyła się kolejnej czynności. Wzięła swoja pierwszą kąpiel. Zaufanie, którym jestem obdarzana, z dnia na dzień rośnie. Lanie wodą po koniu było więc czymś zrozumiałym i przynoszącym miłe ukojenie podczas upału. Nie walczyła - bała się tylko na początku i chrapała nozdrzami, ale lęk szybko zakończył się głębokim westchnieniem. Ah te ludzie - czego oni nie wymyślą, ale chlodna woda w taki upał jest jak zbawienie. Później tylko trzeba się wytarzać w miękkim sianie (no przecież nie w piachu)  i nic więcej do szczęścia nie trzeba.

Naszedł bardzo długi i mozolny okres w życiu Magii - musimy przybrać więcej na wadze. Ścigamy się z zimą. Jak tylko doprowadzimy kopyta do stanu używalności zaczniemy pomału pracować na lonży budując mięśnie grzbietu i zadu - tutaj głodówka poczyniła największe spustoszenie.

Oto kilka zdjęć z dzisiejszego HorseShower:)






czwartek, 24 lipca 2014

Wielkim testem w budowanie naszej wspólnej relacji było odrobaczanie:)
Nastał odpowiedni czas aby oprócz psychiki, również leczyć ciało. Całe stado, ze względów zdrowotnych jak i obowiązkowych, musiało przejść "deworming".

Oczywiście, pozostali byli doskonale obeznani z tym co nastąpi i niestety nie zapomnieli mieć swojego zdania na ten temat. Podstępnie wybrałam czas przed ciepłą kolacją. Taka maluteńka zmyłka. Obecnie wszystkie konie spędzają 24 godziny na dworze, korzystając z obfitości trawy oraz ciepłej aury, więc trzeba je odławiać na kantar.

Kacpersky na widok TYCH wiaderek (z paszą), niesionych przez człowieka (szyk zdania nieprzypadkowy:) "ludź" wtedy zdecydowanie jest na drugim planie), ochoczo zagalopował w moim kierunku wydając z siebie rżące pomruki. Jednak w bardzo szybkim czasie zorientował się, że DZIŚ jest inaczej niż zawsze, bo mam dodatkowo w dłoni jego ogromny kantar. Nastąpiło "Sliding Stop" zakończone pięknym "Roll Back" ^^ (terminologia reining'owa)
więc sama musiałam pójść po konia
i sobie go złapać. Bardzo niechętnie, ale dał się uchwycić. Kilka sekund później było już po zabiegu. Odszedł wielce nieszczęśliwy przeżuwając lepką pastę antyrobaczkową.

W tym samym czasie Asti (karypel prześladowca) pilnował Magii, aby ta mu się przypadkiem nie zawieruszyła  także nie wiedział co go czeka. Przyleciał jak tylko usłyszał mój głos. Dużo szybciej niż Kacper, dostrzegł trzpień turbostrzykawy wystający z mojej kieszeni. Szerokim łukiem ominął przeszkodę, czyli mnie, zatrzymał się i łaskawie dał do siebie podejść. Podczas podawania pasty jako najprawdziwszy kucyk-panikarz zademonstrował całkiem poprawną i stabilną lewadę:) a na koniec, aby cyrk nabrał rozmachu, capriolę. Bitwa o odrobaczanie kucysia ostatecznie zakończyła się sukcesem, ale walka toczyła się trochę dłużej niż w przypadku Kacpra, i miała bardziej charakter oblężniczy - bez pomocy mojego chłopaka nie dałabym rady jednocześnie trzymać kuca i podawać skutecznie pastę tak, aby jej nie wypluł.

Byłam lekko zaniepokojona, bo wybrykom siwego panikarza bacznie przyglądała się Magia. Nie wiedziałam jak odbierze ten pokaz. Kiedy zawołałam ją, spuściłam wzrok na ziemię i wychyliłam w jej kierunku ramię, (bardzo istotna, w pracy naturalnej, postawa informująca konia o spoczynku i braku agresji - do tematu powrócę przy omawianiu strategii Join-up) ruszyła do mnie. No tak - przecież mamy etap pochłaniania wszystkiego co człowiek ma na dłoni włącznie z dłonią! Odrobaczanie było czystą przyjemnością - klacz prawie połknęła strzykawę z pastą przez swoją łapczywość. Była trochę zaskoczona zabiegiem, ale grzecznie i spokojnie go zniosła. Podejrzewam, że następnym razem nie będzie już tak łatwo - konie bardzo szybko się uczą i mają mocarną pamięć. 

Należy pamiętać, że historia zwierzęcia zawsze pozostawia piętno na jego psychice. Można wyciszyć pewne reakcje, ale w sytuacji podbramkowej, wszystkie mogą powrócić. Dlatego praca z końmi jest trudna i ciąży na niej ogromna odpowiedzialność. Konia kształtuje człowiek - nie tylko po siodłem - również dotyczy to psychiki i pracy z ziemi. Każdy nasz najmniejszy błąd we współpracy z koniem (a szczególnie ten w pracy od podstaw) pozostawia piętno. Ten sam błąd, a często popełniany, sprawia, że ślad jest bardziej wyraźny i ciężej jest go zatuszować. Ludzie potrafią skrzywdzić nie tylko fizycznie. Często nie słyszą i nie chcą zrozumieć. Wychodzę z założenia, że nie ma złych koni - są tylko te niewychowane lub skrzywdzone przez człowieka. Każdy problem da się rozwiązać, tylko potrzeba dużo czasu, konsekwencji, wewnętrznego spokoju oraz wiedzy jak sobie z nim poradzić. Nie ma sprawdzonego schematu działania - panaceum. Wystarczy uważnie słuchać i słyszeć co do nas "mówią".

To MY zacznijmy się wstydzić, że nasz koń jest niegrzeczny, a nie go obwiniać, bo to po naszej stronie leży odpowiedzialność za jego zachowanie! 



sobota, 12 lipca 2014

To już prawie dwa tygodnie od kiedy mieszka z nami Magia.
Postępy jakich dokonuje to na razie małe kroczki w kilometrowej drodze, ale każdy najmniejszy bardzo mnie cieszy. Czasami los płata mi figle i aparat odmawia posłuszeństwa, dlatego dzisiaj posiłkować się będę zdjęciami wykonanymi telefonem -  za co bardzo przepraszam. Zaznaczę też, że stajnia jest w trakcie budowy dlatego jeszcze niektóre rozwiązania konstrukcyjne są prowizoryczne - ale nie szkodliwe dla zwierząt.

Na samym początku chciałabym serdecznie podziękować przecudownym osobom, które mnie otaczają, wspierają oraz pomagają. To dla mnie bardzo ważne, że w tej ciężkiej batalii nie pozostaje sama.
Klacz w kilka dni po przyjeździe otrzymała pełną, pielęgnacyjną wyprawkę - szczotkę, kopystkę, zgrzebło i to wszystko w przepięknym pomarańczowym kolorze. Kilogramy jabłek, marchwi oraz suchego chleba!
Gdyby zjadła to wszystko na raz, to chyba nie obyłoby się bez kolki. Towaru było tyle że wystarczyło na kilka dni! I do tego ciągle go przybywa:) Oczywiście, aby pozostali mieszkańcy nie czuli się pominięci byli zaopatrywani: Kacpersky w banany (to najprawdziwszy koneser bananów!), Mela w herbatniki, a Asti w marchewki. Multum ciepłych telefonów, budujących komentarzy. To wszystko daje mi motywację do dalszej walki o lepsze życie dla "magicznej" klaczy. Mamy już zagwarantowany nowy kantar, który dostarczony będzie przy najbliższej okazji odwiedzenia Magii przez darczyńce.

No właśnie: KANTAR. Tym zagadnieniem rozpocznę dzisiejszy wątek. Do środy włącznie klacz cały czas chodziła w tym w czym przyjechała. Ręce człowieka w okolicy głowy nadal wzbudzały wielkie emocje, których chciałam jej zaoszczędzić. Po półtora tygodnia stwierdziłam, że najwyższy czas pozbyć się tej wątpliwej ozdoby (otrzymałyśmy na czas transportu kantar iście "z demobilu" - powiązany sizalem zamiast karabińczyka).

Klacz była nieustannie przygotowywana do zdjęcia "ozdoby", a tak naprawdę do ponownego jej założenia - bo zdjąć to każdy potrafi:)
Nasze relacje zaczynałyśmy w bezpiecznej odległości od samej głowy. Wszelkie "pieszczoty" koncentrowane były na kłodzie, kłębie oraz szyi. Magia była głaskana u podstawy szyi, a ludzka ręka z sekundy na sekundę wędrowała wyżej w kierunku ganaszy. Jeżeli klacz przejawiała minimalne oznaki dyskomfortu - usztywniała się, patrzyła z niepokojem - dłoń natychmiast, ale powoli cofała się do punktu wyjścia. W ten sposób w krótkim czasie (bo w przeciągu kilku dni) udało się dosięgnąć do jej ganaszy i policzków. Był to bardzo trudny etap zarówno dla niej jak i dla mnie.

Dlaczego? Proszę - zapamiętajcie - konie nie lubią głaskania po głowie - jedynie je  TOLERUJĄ oraz zezwalają na nie zaufanym osobom. Ten dotyk nie sprawia im większej przyjemności. Nie boli, ale też nie jest komfortowy. Konie pozwalając na manewry w okolicy łba okazują nam zaufanie, o czym większość ludzi nie wie lub zapomina. Dlaczego wierzchowce nie odnoszą przyjemności podczas głaskania po głowie? Tutaj potrzebna jest wiedza z zakresu anatomii konia oraz świadomość pola widzenia zwierzęcia. Na szybko: wyobraźcie sobie, że siedzicie na krześle z zamkniętymi oczami. Obok Was jest znajoma osoba, która swoim głosem informuje, ze zaraz Was dotknie. Kojarzycie to uczucie, kiedy spięci czekacie na uczucie dotyku, ale nie wiecie kiedy i w którym  miejscu on nastąpi?


Najczęściej "dotknięci" lekko drgniemy lub podskoczymy z zaskoczenia. Nie jest to dla nas komfortowe. Tak samo jak my nie widzieliśmy znajomej nam osoby, tak samo koń nie widzi naszej ręki w okolicy głowy - a szczególnie w okolicy czoła. Tylko zwierze, które ufa i nie boi się człowieka (jest z nim obeznane), pozwoli na położenie dłoni między oczami. I tak, konie aby przetrwać i nie zwariować, zapamiętują nasze zachowania oraz uczą się je akceptować. Dlatego te "szkółkowe", które mają styczność z wieloma osobami będą obojętne na głaskanie po głowie, a młode podczas przyuczania do obcowania z człowiekiem, będą reagowały z dystansem okazując dyskomfort. Rozumiejąc to, zobaczycie jakim zaufaniem obdarza Was koń, któremu zakładacie kantar bądź ogłowie. Dla niego dotknięcie wędzidła o wargi ZAWSZE jest zaskoczeniem - a stały kontakt czuciowy pomaga w "widzeniu" tego czego wzrok nie obejmuje. (Teraz już wiecie czemu niektóre konie uczą się zadzierać głowę podczas kiełznania - nie zawsze podstawą takiego zachowania jest bunt. Najpierw jest zaskoczenie i strach przed "niewidocznym", a dopiero później szybka obserwacja, że im głowa wyżej, tym człowiekowi trudniej wepchnąć żelastwo do pyska. Te bardzo sprytne i leniwe wykorzystują nasze "niedoskonałości" w wysokości i zadzierają głowę aż pod sam sufit. Narowią się.)

Kiedy Magia "nauczyła" się nowych ruchów ręki w okolicy głowy - przestała się ich bać (do tej pory ręka przy głowie kojarzona była jedynie z bólem). Nie mrużyła oczu, stała rozluźniona i spokojnie dała przybliżać dłoń do łba. Wtedy kantar został zdjęty. Tego dnia uwolniłam konia od ozdób "nagłowowych"! Oczywiście codziennie ćwiczymy zakładanie i zdejmowanie, tak aby ta czynność stała się dla niej rutynową. Do tej pory wszystko przebiega bezproblemowo.

Pod koniec drugiego tygodnia do pomocy wkroczyła matka natura:) Magia zaczęła się grzać. Ehhh te hormony! To one są głównodowodzącymi w naszym organizmie, a mózg jest tylko gońcem na posyłki:) Klacz stała się bardzo przystępna dla obu Panów. Zaczęła bardzo blisko nich podchodzić i przyzwalać na zapoznawcze wąchanie. Teraz, przez te kilka dni konie mają szansę na stworzenie wspólnej relacji. Zakładam, że jak hormony wrócą do normy, jej przystępność znowu spadnie, więc zegar tyka...
Nie pociesza mnie też fakt, że w Kacpra wstąpił instynkt ogiera (mimo, że od baaaardzo dawna jest kastratem) i obskakuje klacz, a ta na to JESZCZE pozwala. Stoję przed ogromnym dylematem - odgrodzić ich czy nie. Są plusy i minusy obu rozwiązań. Zostawię ich razem - narażę klacz na ciężar 800 kg na grzbiecie, Kacpra na kopa jak ta przestanie się grzać. Rozdzielę - zaburzę budowanie relacji i narażę Kacpra na powieszenie na ogrodzeniu jak będzie chciał się do niej dostać. Dzisiaj pozostają pod obserwacją - mam nadzieję, że Magia bezkolizyjnie nauczy grubasa, że się na klacz nie skacze, nie posiadając do tego "predyspozycji"





piątek, 4 lipca 2014




Jesteśmy na tym samym padoku, ale nadal obok stada. Magia zachowuje bardzo bezpieczną odległość od koni. Od samego rana bardzo pilnuje, aby zawsze coś dzieliło ją od kolegów. A to krzak, a to ogrodzenie. Sama chce decydować o sobie. Strach przed nieznanym jest silniejszy od instynktu stadnego. A przecież w stadzie najbezpieczniej. To ono daje spokój i oparcie, bo samotny roślinożerca bardzo szybko staje się łupem drapieżcy.

Ona chyba nigdy nie widziała stada, a na pewno nie pamięta już swojej mamy. Boi się innych koni.
Nie rezygnujemy. Nadzieję na pełne połączenie ze stadem daje mi jej ciekawość. Potrzeba tylko czasu. Jak odnajdzie się wśród innych koni będzie mi dużo łatwiej do niej dotrzeć i zacząć z nią pracować.
Magia owszem stoi daleko -"zabarykadowana" i uzbrojona, ale nieśmiało przygląda się pozostałym koniom. Jest bardzo czujna. Niby ich nie widzi, ale jak tylko za blisko podejdą kwiczy i szaleńczo ucieka.

Po kilku godzinach klacz zmniejszyła dystans. Zaczęła dyskretnie przemieszczać się za pozostałymi końmi. Jak cień. Podchodzi na swoich warunkach - czyli jak oni nie patrzą. Niestety tak się nie da. To stado musi ją przyjąć. Nie da się ominąć etapu konfrontacji. Najmniej boi się kucyka i bacznie go obserwuje.













PORÓWNANIE
Wczoraj:


Dzisiaj: 


Na pierwszym zdjęciu widać postawę obronną. Zaciśnięte zęby, wykrzywione grymasem chrapy, skulone uszy, zad "zostawiony" w tyle skierowany w konie niczym naładowana broń. Wyraz oczu mówi sam za siebie: BARDZO SIĘ BOJE!
Na drugim zdjęciu jest już ciekawość i przystępność. Ucho nastawione na obiekt zainteresowania. Oko maślane - spokojne, luźne wargi oraz chrapy. Klacz delikatnie oblizuje wargi (w żargonie jeździeckim określamy to zachowanie "przelizywaniem" i oznacza ono uległość wobec stada)

Jak weszłam na padok wyraźnie szukała we mnie oparcia. Ze zmieszaniem szła do mnie aby ją "ratować" od dziwolągów. Chyba sama nie wiedziała, czemu do mnie idzie. Nie ma już w niej strachu. Udało mi się wywołać inne skojarzenie - TEN człowiek = coś dobrego do jedzenia:) Nie jest to efekt docelowy naszej podróży, bo nie za bardzo chce aby szperała ludziom po kieszeniach:) ale od czegoś trzeba zacząć. Namolność dużo łatwiej korygować (a na pewno nadejdzie ten dzień kiedy to zaczniemy robić) niż strach.

czwartek, 3 lipca 2014

Dzień drugi


Drugi dzień. Wchodzę do stajni. Klacz stoi wewnątrz dość sporego boksu.
Boks - od teraz ma być dla niej najbezpieczniejszym miejscem w którym człowiek nie będzie przebywał. Muszę cierpliwie poczekać, aż sama podejdzie do mnie i wystawi z niego głowę. Jest na to niezawodny sposób - coś dobrego w ręku. W tym przypadku na Magię doskonale zadziałał suchy kawałek chleba.

Jakbym miała jak najlepiej opisać jej wzrok porównałabym go ze wzrokiem szaleńca ubranego w kaftan bezpieczeństwa. Oczy wytrzeszczone ze strachu, błyskajcie białkami. Kiedy tak sobie nieświadomie pałaszowała smakowite kąski podpięłam uwiąz w wielkiej nadzieji, że już się nie cofnie.

W trakcie karmienia trzeba bardzo uważać, bo Magia ma olbrzymi problem z braniem pokarmu z ręki. Tak jakby do tej pory nigdy tego nie robiła.

Niepewnie wyszła za mną na oddzielny padok. Jedna ściana była wspólna, na wszelki wypadek, gdyby zechciała poznać inne konie. Tego dnia nie miała takiej potrzeby. Większą czuł Kacper - strasznie chciał zaprzyjaźnić się z nową koleżanką. Ciekawość była na tyle silna, że nie odchodził od ogrodzenia na krok. Klacz początkowo w bezpiecznej odległości z minuty na minutę stała coraz bliżej. Ciekawostką było to, że wystarczyło tylko spojrzenie innego konia, aby wywołać u niej reakcję obronną.

Kilka godzin bacznych obserwacji i poznawania. Stres dawał się na tyle we znaki, że nie za bardzo chciała jeść. Tylko raz na jakiś czas nerwowo skubała trawę. Pod koniec dnia emocje po obu stronach ogrodzenia opadły. W takich okolicznościach można "połączyć" konie - kiedy kończy się ekscytacja. Nie powinny zrobić sobie krzywdy. Na wspólnym padoku stały w różnych kątach. Były wzajemnie niewidoczne.

Kiedy nastała noc i znowu przyszedł po nią człowiek, stała w jednym miejscu. Już nie uciekała. Z ciekawością wysunęła głowę abym mogła podpiąć uwiąz. Zaprowadzona do stajni spokojniej jadła kolację i przyjmowała głaski.

W stajni jest sama, ma ciszę i spokój, a ja mogę kontrolować ile i co je. Jeżeli będzie bardzo źle, to będę musiała zająć się zębami nie zwracając uwagi na stres.

Byle do rana...

środa, 2 lipca 2014

Magia

Ten wpis będzie inny niż dotychczasowe. Temat, który w nim poruszę jest bardzo ważny dla mnie i do tej pory ściska mnie za serce. Będzie to preludium dłuższej historii, która będzie miała swoje wzloty i upadki. Życie pisze ją na bieżąco, bo to co opisuję odbywa się tu i teraz... w przeciągu kilku dni.

Od początku:
Fundacja "Przyjazna Łapa" odebrała nakazem sądowym zagłodzonego i wycieńczonego konia, nad którym właściciel długotrwale się znęcał. Najprawdopodobniej użytkował klacz w pracach polowych, a w przypadku niesubordynacji lał ją gdzie i czym popadnie. Nie patrzył czy głowa, czy nogi. Ciosy były na tyle silne i bolesne, aby skrzywić końską psychikę i wzbudzić lęk przed ludźmi. Zapominał tez konia karmić oraz poić. Tak jakby w akcie szaleństwa tworzył Perpetum Mobile... nie je, nie pije, a chodzi i... żyje. Przeżyć się nie udało poprzednikom Magii (Bo tak ją nazwałam). Skończyli w przydomowym dole. Cmentarzysko koni. Klacz też tam miała trafić - zejść z tego łez padołu niezauważona, niepotrzebna, zakatowana, NIEKOCHANA.

Odebrać klacz byłemu właścicielowi nie było łatwo. Musiały odbyć się dwie rozprawy rozwleczone w czasie. Jednak udało się to Agnieszce z Fundacji "Przyjazna Łapa" oraz p. Marzenie z tamtejszej gminy. Wyrok? Żałosny. Za znęcanie się nad zwierzakiem w naszym kraju grożą zawiasy, śmieszna darowizna na rzecz fundacji oraz dwuletni zakaz posiadania zwierząt - ale uwaga - TYLKO "tego typu".

Co z koniem dalej począć? Nikt go nie chciał. Kości powleczone skórą. Kwiczący i kopiący zwierz. Na co komu taki "stwór"? Znalazł się gospodarz, który za opłatą dał klaczy dom tymczasowy. Poszukiwania nowego właściciela trwały, a dług wobec DT (dom tymczasowy) rósł i rósł. Ostatecznie Agnieszka zwróciła się do mnie.

Wtedy pierwszy raz poznałam historię Magii i nie była ona z tych "magicznych". Ze łzami w oczach czytałam co ten zwyrodnialec z nią wyprawiał. Decyzję podjęłam sercem bez racjonalnego myślenia - zabieram ją pod swoje skrzydła. Dam jej nowy, ciepły i kochający dom. Serce mam pojemne, bo już mieszkają w nim 4 konie, pies oraz 10 kotów. Jedna mordka więcej nie obciąży bardziej i tak nadwyrężonego budżetu domowego. Jedziemy po nią!

Do klaczy miałam 160 kilometrów. Niedziela. Nikt nie chciał przewieźć problematycznego konia. Nawet gospodarz u którego stała miał ważniejsze rzeczy do robienia - czyli zbieranie truskawek. Los dość często płatał mi figle i grał na nosie. Skoro miało być tak po raz kolejny - to pojadę po nią sama. Pożyczyłam od zaprzyjaźnionej stajni samochód oraz przyczepę. Wyjechaliśmy o 5 rano. Przez cała drogę martwiłam się o wszystko! Czy klacz wejdzie bez problemu do przyczepy, czy będzie grzecznie jechać, czy nie będzie to dla niej duży stres, jaka jest.

Kiedy dojechałam na miejsce i ją pierwszy raz ujrzałam, nie spodziewałam się TAKIEGO obrazka. Myślałam, że widziałam już wszystko, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Magia prowadzona na sznurku kwiczała i posikiwała ze strachu na widok osoby prowadzącej. Przywiązana do ogrodzenia zaczęła jeść trawę, a każdy ruch człowieka powodował "kwik, sik i wierzg". Widywałam już takie zachowania klaczy, ale zawsze do innych koni. W ten sposób informują one o swoim strachu, że są bezbronne i proszą aby nie robić im krzywdy. Wtedy zrozumiałam, że problem jest ogromy, że nikt nie chciał tego konia, bo jest "niebezpieczny".
Uśmiechnęłam się, podeszłam do niej i ciepłym głosem uspokajając powiedziałam, że już będzie dobrze. Ona wylękniona rwała trawę dalej. Jak na szpilkach stała. jakby miała stać się pegazem i polecieć hen hen od tych okropnych, dwunożnych istot.

Po wszelkich formalnościach nadszedł moment pakowania do przyczepy. Gospodarz, który ja "przechowywał" niestety też nie był idealny. Nie bił i nie krzywdził, ale za bardzo nie przykładał się do opieki.
Pomimo, że od grudnia u niego stała i dobrze go znała, powiedział, że nie chce jej wprowadzać do przyczepy . I tak ja - obca - wprowadzałam konia do potwornej i ciasnej puszki. W mojej ocenie to nie mogło się udać... a po minucie klacz już stała przede mną w środku, gotowa na swoją podróż w nieznane.

Ruszyliśmy czym prędzej, aby klacz na próżno nie stała w przyczepie. Cała droga przebiegła niesamowicie spokojnie. Ona bardzo dzielnie zniosła całą podróż z dwoma krótkimi postojami. Oczywiście trafiło się kilku debili, którzy z wielką frustracją trąbili na nas wyprzedzając, bo prędkość moja nie przekraczał 80 km/h a nie chciałam im zjechać na nierówne pobocze. Mamy taki ciemnogród w kraju, że aż szkoda gadać.

Po 3 godzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. Podczas wyprowadzania z przyczepy Magia bardzo dzielnie się słuchała. Kiedy zobaczyła inne konie zaczęła kwiczeć i sikać - oczywiście ze strachu. To samo zrobiła, kiedy chciałam odpiąć uwiąz na ogrodzonym padoku- nakrzyczała na mnie tupiąc. Zrozumiałam wtedy, że to czysty strach, a nie chęć ataku. Odeszłam od niej spokojnie. Tego dnia już nie dała do siebie podejść. Biegała, kwiczała, sikała, wierzgała - 5 metrów było bezpieczną odległością. Dałam jej święty spokój. Przyniosłam wodę. Pomyślałam, że po kilku godzinach do niej wrócę i ponowię próbę zaprowadzenia do stajni.

O 1 w nocy, kiedy była już najwyższa pora na zamieszkanie w nowej stajni, poszłam po nią na padok. Była już wydeptana ścieżka wzdłuż ogrodzenia. Klacz była zniecierpliwiona. Zobaczyła mnie. Ja ze spuszczonym wzrokiem podeszłam do niej z opuszczoną głową oraz ramionami - trochę bardziej bokiem niż od przodu (ja po jednej stronie ogrodzenia ona po drugiej). Stała drżąc. Bacznie obserwowała moje ruchy. Pomalutku położyłam rękę na wysokości kłębu i zaczęłam ją drapać. Klacz zdziwiona - człowiek takich rzeczy do tej pory nie robił. Jej mordka wykręciła się w charakterystyczny grymas. Przesunięcie ręki na szyję, a następnie delikatne złapanie za kantar nie było już problemem. Poszła za mną do nowego domu w lekkim zmieszaniu, że przegapiła zapięcie uwiązu do kantara :)

A w boksie same radości. Jabłko, marchewka, siano i ciepła kolacja. Wszystko w ilościach "dla smaku" aby nie wywołać szoku dla organizmu. Jeszcze niedawno klacz praktycznie nic nie jadła, a z relacji tymczasowego opiekuna - równie niechętnie jadła też siano (oczywiście nic z tym nie zrobił - bo po co). Jak łapczywie łapała kawałki marchewki czy jabłka dyskretnie przyjrzałam się jej zębom . Wszystko jasne. Zębiska jak szpony orła. Nieużywane - więc nienaturalnie wyrosły. Końskie zęby są długokoronowe. Rosną przez całe życie, gdyż mają zadanie trzeć pokarm. Przy pobieraniu pożywienia ścierają się. A co jak koń nie dostaje jedzenia? Łatwo się domyślić. Rosną tak, że przeszkadzają w normalnym żuciu, a ich ostre krawędzie ranią policzki od wewnątrz.

Korekta zębów (tarnikowanie) to na razie za wiele atrakcji jak na jeden raz dla zestresowanego konia - muszę przeczekać kilka dni. W takich sytuacjach suchy chleb świetnie się sprawdza, a Magia go po prostu uwielbia. Tak jakby wiedziała, że to jej pomaga i pieczołowicie go gryzie.

Co przyniosą kolejne dni? Sama jestem ciekawa. Pracowałam z wieloma końmi, ale ten będzie prawdziwym wyzwaniem. Na razie jest to początek naszej długiej drogi do budowy zaufania.

Chcecie pomóc? Też możecie dołożyć cegiełkę. Proszę podpiszcie petycję o "Zaostrzenie kar za bestialskie znęcanie się nad zwierzętami", aby zwyrodnialcy tacy jak były "właściciel" Magii ponieśli surowe konsekwencje swoich czynów!



Wystarczy jeden podpis, a tragedia jaka przydarzyła się Magii zostanie odpowiednio ukarana.

Postaram się na bieżąco pisać to co się z klaczą dzieje oraz jak przeżywa aklimatyzację i socjalizację w stadzie. 

sobota, 17 maja 2014

Szczotka York Karo


Szczotka York
„Karo”


Termin testu:  1/03/2014 – 17/05/2014

Użytkowanie: Czyszczenie



WYGLĄD

Szczotki mają standardowy kształt oraz wielkość. Sztuczne włosie malowane w charakterystyczną, modną kratkę. Występują w następujących kolorach:
- miętowo –brązowa
- różowo – szara
- fioletowo – czarna
- niebiesko – czarna
- szaro – czarna
Taśma chwytna przymocowana jest na cztery nity – niestety nie są ona z materiału nierdzewnego.


 KOMFORT

Szczotka będzie wygodna dla każdej dorosłej osoby. Nawet dla małych dłoni jest ona poręczna. Dzieciom będzie sprawiała mały problem w wygodnym trzymaniu. Włosie o średniej miękkości nie podrażnia końskiej skóry i plastycznie dopasowuje się do kształtu zwierzęcia. Super rozczesuje sierść nie elektryzując jej.



FUNKCJONALNOŚĆ

Szczotka bardzo dobrze wyczesuje piach i kurz. Nadaje się do czyszczenia całego konia oprócz głowy, grzywy i ogona – jest średniej twardości. Elastyczne włosie fajnie sprężynuje, przez co lepiej „wyrzuca” pył z sierści. Struktura szczotki jest „luźna” przez co bardzo łatwo się ją czyści. Brud nie nabija się do wewnątrz, co skutecznie przedłuża jej żywotność.

PIELĘGNACJA

Szczotkę należy regularnie myć w letniej wodzie, aby jak najlepiej dbać o higienę konia. Niestety nity, które przymocowują uchwyt szczotki są ze zwykłego metalu, który bardzo szybko koroduje. Jego dobrą kondycje przedłuża regularne przecieranie po każdym myciu, ale i to nie uchroni w 100% przed rdzą.

CENA : 11 zł








OCENA: 9/10

(minus za rdzewiejace nity)


niedziela, 27 kwietnia 2014

Wędzidło bacznej obserwacji poddawane było przez dwa miesiące. Zwiedziło trzy pyski, aby wynik był miarodajny – każdy koń przecież inaczej reaguje. W teście brały udział: młody ogier, który rozpoczyna swoją przygodę z równowagą pod jeźdźcem,  doświadczona klacz z ADHD głowy oraz dobrze ułożony 8 letni ogier.
O wysnutych wnioskach w tekście poniżej.



Termin testu:    13/02/2014 – 13/04/2014
Użytkowanie: jazda konna, lonżowanie


WYGLĄD



Najistotniejszy jest kształt oraz budowa. Jest to wędziło podwójnie łamane – pełne, stworzone ze słodkiego stopu miedzi. Kółka wędzidłowe są ze stali nierdzewnej. Charakterystyczne skrzydełka po obu stronach wędzidła chronią pysk konia przed przyszczypaniem. Podczas silnej pracy wędzidła (np. podczas nieposłuszeństwa konia) blokują kółka wędzidłowe w pozycji, która uniemożliwia „miażdżenie” pyska przez co eliminujemy efekt „dziadka do orzechów”. Dobrze dobrane rozmiarem - zawsze układa się w kształt anatomicznego łuku, przez co jest wygodne oraz delikatne. 


KOMFORT

                Bardzo miłe zaskoczenie! Wędzidło IDEALNIE dopasowuje się do diafragmy klaczy i ogierów. W krytycznych momentach nie wbija się w podniebienie, a usztywnia w łuku – czyli wzmacnia działanie poprzez siłę, nie ból! Skrzydełka bardzo plastycznie dopasowują się do kącików końskiego pyska, ale pod warunkiem dobrego dopasowania szerokości całego wędzidła. Jak będzie za wąskie - koń odczuje ucisk, jak będzie za szerokie – będzie się przesuwać piłując wargi.
Zwierzęta chętnie je przyjmują i przeżuwają. Jego waga zachęca do opuszczania głowy podczas pracy.  Wędzidło nie przesuwa się w pysku, a nacisk na zewnętrzny kącik warg jest minimalny.

FUNKCJONALNOŚĆ

Wędzidło występuje w dwóch rodzajach – z przelotkami i bez. Kółka z przelotkami umożliwiają 4 różne sposoby zapięcia – jest nawet możliwość zastosowania dźwigni (tego rozwiązania z przyczyn humanitarnych nie polecam).



Młode konie pewniej pracują na lonży. Delikatnie prowadzone nie szarpią się i nie uciekają od kontaktu. Bawią się wędzidłem. Pozwalają aby swobodnie „wisiało” w pysku nie trzymając go kurczowo. Starsze i te bardziej doświadczone łatwiej prowadzą się na łukach. Nie występuje efekt przesadnego ustawienia do wewnątrz jak to często bywa przy zwykłych wędzidłach, kiedy kółko wędzidłowe wbija się w zewnętrzny kącik warg. Trzecia pomoc jeździecka (ręka) może działać bardzo delikatnie i czule. Klacz z narowem zadzierania głowy i wieszania się na wędzidle, bardzo szybko zaprzestała tych czynności. Wędzidło na tyle jej przypasowało, że intensywnie je przeżuwała i uważnie oczekiwała poleceń jeźdźca. Każde zadzieranie głowy nie powodowało wbijania się wędzidła w podniebienie.

PIELĘGNACJA

Tak jak każde wędzidło należy je myć po każdym użyciu. Najlepiej czystą, bieżącą i ciepłą wodą. Ja dodatkowo zawsze osuszam wędzidło miękką szmatką, co zapewnia długotrwały połysk wędzidła. Miedź bardzo łatwo się rysuje i matuje, przez co jeszcze lepiej działa. Jeżeli chcemy przywrócić jej pełny połysk – wystarczy wypolerować pastą do srebra lub złota.

CENA
          249 zł (bez przelotek)
          269 zł  (z przelotkami – takie jak na zdjęciach)



Dziękuję sklepowi internetowemu Yard-Equites.pl za możliwość testowania wędzidła.






piątek, 14 lutego 2014


Metody naturalne
 „polish” wersja



Tytuł mocno prześmiewczy, ale niestety jakże prawdziwy. Powszechnie wiadomo, że ludzką naturą jest ulegać modzie i ślepo za nią podążać. Tak jest np. w branży odzieżowej - w gumiakach jeździeckich (w których my jeźdźcy najczęściej wykonujemy  najbrudniejsze prace) spotkamy „trendy” panią przechadzającą się po ruchliwej galerii handlowej. Bezmyślne podążanie za tłumem bywa zgubne. Pamiętajmy, że popyt czyni podaż i ci bardziej przedsiębiorczy zrobią z tego biznes. To właśnie czekało metody naturalne w naszym kraju. Stały się maszynką do zarabiania pieniędzy. Zatarła się pierwotna potrzeba, jaką było rozumienie koni i bezstresowa, zrozumiała praca z nimi. W sklepach internetowych pojawiły się specjalne "kity do naturala”, stworzono super patenty (np. blokery uwiązu, carotstick’i), mnóstwo wydań oraz lekcji DVD, certyfikatów i dyplomów. Nowe zagadnienia i ich wynalazcy szumnie nazywający się Zaklinaczami Koni.


A do czego to wszystko prowadzi? Linki za grube dolary, które w sklepie rzemieślniczym kosztują kilka centów. Super patenty, bez których (wg. Autorów lekcji) nie uda nam się osiągnąć upragnionego celu, a konieczność ich zakupienia narzucają drogie DVD. PĘTA (de facto oferowane na stronie Jeździectwa Naturalnego Bez Tajemnic JNBT!), które same w sobie przeczą zasadom metody naturalnej, bo zmuszają konie do pewnych czynności sztucznie uniemożliwiając im ruch! Wszystko sprytnie przemyślane po to aby nabić kieszenie "wynalazcy" i zaślepić nabywcę. Certyfikaty/dyplomy które w ogólnym rozrachunku znaczą tyle co dyplom ukończenia szkoły podstawowej w CV osoby starającej się o stanowisko prezesa w wielkiej korporacji. Dla mnie sama nazwa JNBT to zbitek przeczących sobie słów – jak jeździectwo może być naturalne, jak sztucznym jest sama jazda na koniach... No przecież Matka Natura (ta sama co ma lodówkę pełną mrożonek HortexJ ) nie stworzyła konia z jeźdźcem na grzbiecie, tylko sam człowiek się tam posadził.


Zatem pytam się, gdzie jest ta wiedza, za którą tak naprawdę płacimy? Która ma zostać w głowie? Jaka jest jej słuszność i wartość? Dowiadujemy się, że musimy „przejść” kilka „level’ów” aby być certyfikowanym Zaklinaczem Koni - no proszę!
To może pora wtrącić parę słów o tej prawdziwej odmianie "naturala", która daleko stroni od tych super wymysłów, zanim wpadniemy w sidła przedsiębiorczych „biznesmenów”. Przede wszystkim poziomu zaawansowania nie możemy odmierzać ilością zaliczonych „level’i” (to sztuczny podział wprowadzony tylko po to abyśmy wiedzieli że nie płacimy za powietrze i ile jeszcze zapłacić będziemy musieli) ani liczbą zdobytych certyfikatów. Wyrażamy go godzinami praktyki poświęconej na konkretne zagadnienie. Tutaj prosty przykład – osoba, która skończyła kurs prawa jazdy i jest przed egzaminem oraz taka która świeżo go zdała, to ten sam poziom umiejętności. Tylko odpowiednia ilość godzin wyjeżdżonych samochodem w praktyce, czyni człowieka dobrym kierowcą.


Praktyka czyni Mistrzem. Metody naturalne trzeba czuć i rozmieć! Należy stosować je odruchowo, głęboko zakotwiczyć w pamięci motorycznej (pozdrawiam Angelike B.;) )
Cóż to za "zaklinacz" który pracuje podstawowym schematem? Recytowanie na pamięć bez dobrego zrozumienia mija się z celem i założeniami metod naturalnych. Przecież koń to inteligentne zwierzę i bardzo szybko uczy się "sztuczek" i markowania sygnałów, jeżeli widzi ze pewne jego zachowania (nie do końca zgodne z jego zdaniem) przynoszą upragniony efekt w postaci nagrody? Nagroda może być różnoraka: organoleptyczna lub psychologiczna (temat nagradzania konia omówię przy okazji innego wpisu). Ważne ze jest akcja i reakcja. Człowiek recytuje na pamięć schemat i koń też. Częsty widok na arenie początkujących zaklinaczy. Patrząc od drugiej strony, nie ma poważniejszego błędu, jak zaczniemy pracę naturalną, nie rozumiejąc  wszystkich sygnałów jakie wysyła nam koń. Kilkukrotnie „głuchy” i „niewidomy” człowiek bardzo szybko oducza wierzchowca rozmawiać i zachęca do zamykania się w sobie. Późniejsza praca z takim koniem staje się nad wyraz trudna, staje się długa i bardzo mozolna. Wówczas podczas naturalnego treningu częściej spotyka regres niż progres, a to dla zaklinacza jest demobilizujące. 


W takim razie, co jest potrzebne aby zacząć uczyć się pracy metodą naturalną?
Tutaj pseudotrenerzy pseudonauk naturalnych zacierają ręce w oczekiwaniu na to, że padną słowa, iż potrzeba zasobnego portfela i trylion patentów ze sklepu „naturalsowego”. Bzdura! Potrzebujecie przede wszystkim własnego konia, otwartego umysłu oraz szczerych chęci. Zanim się obejrzycie już będziecie potrafili rozmawiać z końmi. Dlaczego własnego konia? Musicie pamiętać, że praca naturalna to nie zabawa. Za każdym razem zostaje cząstka niej w naszym zwierzęciu – porównałabym to z piętnem. Tylko od was zależy czy pozytywna czy negatywna. Każda ingerencja psychologiczna w żywy organizm pozostawia swoje ślady. Szybkie efekty przynosi indywidualna praca z koniem którego mamy na wyłączność. Końskie charaktery są tak rożne jak odmiennych ludzi spotykamy przez całe swoje życie. Nie sztuką jest się nauczyć metod na pamięć. Docelowym osiągnięciem jest pojąć je, zrozumieć i umiejętnie zastosować w przypadku koni o odrębnych temperamentach. Praca z wierzchowcami, które maja kontakt z różnymi ludźmi jest bardzo trudna i ciężko jest prowadzić zrozumiały i satysfakcjonujący dla obu stron dialog. No tak, ale zaraz ktoś powie, ze przecież prawdziwy Zaklinacz potrafi dogadać się z każdym koniem. Odpowiedz jest prosta: prawdziwy Zaklinacz potrafi rozmawiać ze wszystkimi końmi, ale jak się uczył to rozmawiał (przynajmniej próbował) z jednym. Dużo łatwiej poznać jedno zwierzę i wyciągać słuszne wnioski niż ogarnąć od razu całe stado.

W takim razie jak i gdzie się uczyć?
Od doświadczonych zaklinaczy, którzy wiedzę czerpali od najznakomitszych mentorów. Jak nie ma takich w pobliżu lub sami nie czujemy się na siłach aby ocenić cudzą wiedzę, to pozostaje nam lektura fachowych książek (ogólnodostępnych np. w bibliotekach). Wiedzy nie powinno się czerpać z for internetowych, gdzie wypowiadają się ludzie anonimowi, a od takich autorów jak Monty Roberts. To prawdziwy Guru rdzennego „naturala”, a nie sztuczek magiczek - cudów na kiju czy szkoły cyrkowej. Przeczytaną i przyswojoną treść trzeba wdrażać w życie. Zaczynamy od wielogodzinnych obserwacji stada koni, podczas których należy próbować zrozumieć ich wzajemną relacje. Powinniśmy obserwować tak długo aż poszczególne interakcje, nawet te najsubtelniejsze, staną się dla nas wyraźne i oczywiste. Dopiero jak skończymy „prywatny kurs”, na który przeznaczymy "milion" godzin, a nie „milion monet”, zacznijmy prace ze swoim koniem. Po pewnym czasie zbudujemy piękna więź i pełne zrozumienie. „Odszyfrowanie” nastroju wierzchowca i dobór odpowiedniej reakcji będzie dla nas sprawą naturalną (zbieżność nazewnictwa?). To podstawa w budowaniu zaufania, a dalszej perspektywie "dziwnego" stada, gdzie przewodnik/mentor będzie tylko jeden – człowiek. 



Na koniec kilka słów o „anty-naturalsach”.


Jest ich równie wielu co zwolenników. Dziwi to, skoro metoda ta przynosi wymierne efekty, a konie pod jej wpływem stają się dużo lepiej jezdne/ opanowywane. Chętniej i szybciej się uczą. Najczęściej osoby przeciwne tej metodzie niezrozumiały jej pobudek lub miały nieprzyjemność obserwowania pseudonaturalsów lub „polish” wersji, w której często nabija się ludzi w butelkę. 
Apeluje do wszystkich, którzy chcą zacząć swoją przygodę z „naturalem”: nie dajcie się oszukać. Najlepsi Zaklinacze zapłacili za swoja wiedze kilogramami konsekwencji, kilometrami obserwacji i godzinami praktyku, a nie dwa i pół tysiąca  złotych plus certyfikat, którym można wytapetować ścianę łazienki.