czwartek, 24 lipca 2014

Wielkim testem w budowanie naszej wspólnej relacji było odrobaczanie:)
Nastał odpowiedni czas aby oprócz psychiki, również leczyć ciało. Całe stado, ze względów zdrowotnych jak i obowiązkowych, musiało przejść "deworming".

Oczywiście, pozostali byli doskonale obeznani z tym co nastąpi i niestety nie zapomnieli mieć swojego zdania na ten temat. Podstępnie wybrałam czas przed ciepłą kolacją. Taka maluteńka zmyłka. Obecnie wszystkie konie spędzają 24 godziny na dworze, korzystając z obfitości trawy oraz ciepłej aury, więc trzeba je odławiać na kantar.

Kacpersky na widok TYCH wiaderek (z paszą), niesionych przez człowieka (szyk zdania nieprzypadkowy:) "ludź" wtedy zdecydowanie jest na drugim planie), ochoczo zagalopował w moim kierunku wydając z siebie rżące pomruki. Jednak w bardzo szybkim czasie zorientował się, że DZIŚ jest inaczej niż zawsze, bo mam dodatkowo w dłoni jego ogromny kantar. Nastąpiło "Sliding Stop" zakończone pięknym "Roll Back" ^^ (terminologia reining'owa)
więc sama musiałam pójść po konia
i sobie go złapać. Bardzo niechętnie, ale dał się uchwycić. Kilka sekund później było już po zabiegu. Odszedł wielce nieszczęśliwy przeżuwając lepką pastę antyrobaczkową.

W tym samym czasie Asti (karypel prześladowca) pilnował Magii, aby ta mu się przypadkiem nie zawieruszyła  także nie wiedział co go czeka. Przyleciał jak tylko usłyszał mój głos. Dużo szybciej niż Kacper, dostrzegł trzpień turbostrzykawy wystający z mojej kieszeni. Szerokim łukiem ominął przeszkodę, czyli mnie, zatrzymał się i łaskawie dał do siebie podejść. Podczas podawania pasty jako najprawdziwszy kucyk-panikarz zademonstrował całkiem poprawną i stabilną lewadę:) a na koniec, aby cyrk nabrał rozmachu, capriolę. Bitwa o odrobaczanie kucysia ostatecznie zakończyła się sukcesem, ale walka toczyła się trochę dłużej niż w przypadku Kacpra, i miała bardziej charakter oblężniczy - bez pomocy mojego chłopaka nie dałabym rady jednocześnie trzymać kuca i podawać skutecznie pastę tak, aby jej nie wypluł.

Byłam lekko zaniepokojona, bo wybrykom siwego panikarza bacznie przyglądała się Magia. Nie wiedziałam jak odbierze ten pokaz. Kiedy zawołałam ją, spuściłam wzrok na ziemię i wychyliłam w jej kierunku ramię, (bardzo istotna, w pracy naturalnej, postawa informująca konia o spoczynku i braku agresji - do tematu powrócę przy omawianiu strategii Join-up) ruszyła do mnie. No tak - przecież mamy etap pochłaniania wszystkiego co człowiek ma na dłoni włącznie z dłonią! Odrobaczanie było czystą przyjemnością - klacz prawie połknęła strzykawę z pastą przez swoją łapczywość. Była trochę zaskoczona zabiegiem, ale grzecznie i spokojnie go zniosła. Podejrzewam, że następnym razem nie będzie już tak łatwo - konie bardzo szybko się uczą i mają mocarną pamięć. 

Należy pamiętać, że historia zwierzęcia zawsze pozostawia piętno na jego psychice. Można wyciszyć pewne reakcje, ale w sytuacji podbramkowej, wszystkie mogą powrócić. Dlatego praca z końmi jest trudna i ciąży na niej ogromna odpowiedzialność. Konia kształtuje człowiek - nie tylko po siodłem - również dotyczy to psychiki i pracy z ziemi. Każdy nasz najmniejszy błąd we współpracy z koniem (a szczególnie ten w pracy od podstaw) pozostawia piętno. Ten sam błąd, a często popełniany, sprawia, że ślad jest bardziej wyraźny i ciężej jest go zatuszować. Ludzie potrafią skrzywdzić nie tylko fizycznie. Często nie słyszą i nie chcą zrozumieć. Wychodzę z założenia, że nie ma złych koni - są tylko te niewychowane lub skrzywdzone przez człowieka. Każdy problem da się rozwiązać, tylko potrzeba dużo czasu, konsekwencji, wewnętrznego spokoju oraz wiedzy jak sobie z nim poradzić. Nie ma sprawdzonego schematu działania - panaceum. Wystarczy uważnie słuchać i słyszeć co do nas "mówią".

To MY zacznijmy się wstydzić, że nasz koń jest niegrzeczny, a nie go obwiniać, bo to po naszej stronie leży odpowiedzialność za jego zachowanie! 



sobota, 12 lipca 2014

To już prawie dwa tygodnie od kiedy mieszka z nami Magia.
Postępy jakich dokonuje to na razie małe kroczki w kilometrowej drodze, ale każdy najmniejszy bardzo mnie cieszy. Czasami los płata mi figle i aparat odmawia posłuszeństwa, dlatego dzisiaj posiłkować się będę zdjęciami wykonanymi telefonem -  za co bardzo przepraszam. Zaznaczę też, że stajnia jest w trakcie budowy dlatego jeszcze niektóre rozwiązania konstrukcyjne są prowizoryczne - ale nie szkodliwe dla zwierząt.

Na samym początku chciałabym serdecznie podziękować przecudownym osobom, które mnie otaczają, wspierają oraz pomagają. To dla mnie bardzo ważne, że w tej ciężkiej batalii nie pozostaje sama.
Klacz w kilka dni po przyjeździe otrzymała pełną, pielęgnacyjną wyprawkę - szczotkę, kopystkę, zgrzebło i to wszystko w przepięknym pomarańczowym kolorze. Kilogramy jabłek, marchwi oraz suchego chleba!
Gdyby zjadła to wszystko na raz, to chyba nie obyłoby się bez kolki. Towaru było tyle że wystarczyło na kilka dni! I do tego ciągle go przybywa:) Oczywiście, aby pozostali mieszkańcy nie czuli się pominięci byli zaopatrywani: Kacpersky w banany (to najprawdziwszy koneser bananów!), Mela w herbatniki, a Asti w marchewki. Multum ciepłych telefonów, budujących komentarzy. To wszystko daje mi motywację do dalszej walki o lepsze życie dla "magicznej" klaczy. Mamy już zagwarantowany nowy kantar, który dostarczony będzie przy najbliższej okazji odwiedzenia Magii przez darczyńce.

No właśnie: KANTAR. Tym zagadnieniem rozpocznę dzisiejszy wątek. Do środy włącznie klacz cały czas chodziła w tym w czym przyjechała. Ręce człowieka w okolicy głowy nadal wzbudzały wielkie emocje, których chciałam jej zaoszczędzić. Po półtora tygodnia stwierdziłam, że najwyższy czas pozbyć się tej wątpliwej ozdoby (otrzymałyśmy na czas transportu kantar iście "z demobilu" - powiązany sizalem zamiast karabińczyka).

Klacz była nieustannie przygotowywana do zdjęcia "ozdoby", a tak naprawdę do ponownego jej założenia - bo zdjąć to każdy potrafi:)
Nasze relacje zaczynałyśmy w bezpiecznej odległości od samej głowy. Wszelkie "pieszczoty" koncentrowane były na kłodzie, kłębie oraz szyi. Magia była głaskana u podstawy szyi, a ludzka ręka z sekundy na sekundę wędrowała wyżej w kierunku ganaszy. Jeżeli klacz przejawiała minimalne oznaki dyskomfortu - usztywniała się, patrzyła z niepokojem - dłoń natychmiast, ale powoli cofała się do punktu wyjścia. W ten sposób w krótkim czasie (bo w przeciągu kilku dni) udało się dosięgnąć do jej ganaszy i policzków. Był to bardzo trudny etap zarówno dla niej jak i dla mnie.

Dlaczego? Proszę - zapamiętajcie - konie nie lubią głaskania po głowie - jedynie je  TOLERUJĄ oraz zezwalają na nie zaufanym osobom. Ten dotyk nie sprawia im większej przyjemności. Nie boli, ale też nie jest komfortowy. Konie pozwalając na manewry w okolicy łba okazują nam zaufanie, o czym większość ludzi nie wie lub zapomina. Dlaczego wierzchowce nie odnoszą przyjemności podczas głaskania po głowie? Tutaj potrzebna jest wiedza z zakresu anatomii konia oraz świadomość pola widzenia zwierzęcia. Na szybko: wyobraźcie sobie, że siedzicie na krześle z zamkniętymi oczami. Obok Was jest znajoma osoba, która swoim głosem informuje, ze zaraz Was dotknie. Kojarzycie to uczucie, kiedy spięci czekacie na uczucie dotyku, ale nie wiecie kiedy i w którym  miejscu on nastąpi?


Najczęściej "dotknięci" lekko drgniemy lub podskoczymy z zaskoczenia. Nie jest to dla nas komfortowe. Tak samo jak my nie widzieliśmy znajomej nam osoby, tak samo koń nie widzi naszej ręki w okolicy głowy - a szczególnie w okolicy czoła. Tylko zwierze, które ufa i nie boi się człowieka (jest z nim obeznane), pozwoli na położenie dłoni między oczami. I tak, konie aby przetrwać i nie zwariować, zapamiętują nasze zachowania oraz uczą się je akceptować. Dlatego te "szkółkowe", które mają styczność z wieloma osobami będą obojętne na głaskanie po głowie, a młode podczas przyuczania do obcowania z człowiekiem, będą reagowały z dystansem okazując dyskomfort. Rozumiejąc to, zobaczycie jakim zaufaniem obdarza Was koń, któremu zakładacie kantar bądź ogłowie. Dla niego dotknięcie wędzidła o wargi ZAWSZE jest zaskoczeniem - a stały kontakt czuciowy pomaga w "widzeniu" tego czego wzrok nie obejmuje. (Teraz już wiecie czemu niektóre konie uczą się zadzierać głowę podczas kiełznania - nie zawsze podstawą takiego zachowania jest bunt. Najpierw jest zaskoczenie i strach przed "niewidocznym", a dopiero później szybka obserwacja, że im głowa wyżej, tym człowiekowi trudniej wepchnąć żelastwo do pyska. Te bardzo sprytne i leniwe wykorzystują nasze "niedoskonałości" w wysokości i zadzierają głowę aż pod sam sufit. Narowią się.)

Kiedy Magia "nauczyła" się nowych ruchów ręki w okolicy głowy - przestała się ich bać (do tej pory ręka przy głowie kojarzona była jedynie z bólem). Nie mrużyła oczu, stała rozluźniona i spokojnie dała przybliżać dłoń do łba. Wtedy kantar został zdjęty. Tego dnia uwolniłam konia od ozdób "nagłowowych"! Oczywiście codziennie ćwiczymy zakładanie i zdejmowanie, tak aby ta czynność stała się dla niej rutynową. Do tej pory wszystko przebiega bezproblemowo.

Pod koniec drugiego tygodnia do pomocy wkroczyła matka natura:) Magia zaczęła się grzać. Ehhh te hormony! To one są głównodowodzącymi w naszym organizmie, a mózg jest tylko gońcem na posyłki:) Klacz stała się bardzo przystępna dla obu Panów. Zaczęła bardzo blisko nich podchodzić i przyzwalać na zapoznawcze wąchanie. Teraz, przez te kilka dni konie mają szansę na stworzenie wspólnej relacji. Zakładam, że jak hormony wrócą do normy, jej przystępność znowu spadnie, więc zegar tyka...
Nie pociesza mnie też fakt, że w Kacpra wstąpił instynkt ogiera (mimo, że od baaaardzo dawna jest kastratem) i obskakuje klacz, a ta na to JESZCZE pozwala. Stoję przed ogromnym dylematem - odgrodzić ich czy nie. Są plusy i minusy obu rozwiązań. Zostawię ich razem - narażę klacz na ciężar 800 kg na grzbiecie, Kacpra na kopa jak ta przestanie się grzać. Rozdzielę - zaburzę budowanie relacji i narażę Kacpra na powieszenie na ogrodzeniu jak będzie chciał się do niej dostać. Dzisiaj pozostają pod obserwacją - mam nadzieję, że Magia bezkolizyjnie nauczy grubasa, że się na klacz nie skacze, nie posiadając do tego "predyspozycji"





piątek, 4 lipca 2014




Jesteśmy na tym samym padoku, ale nadal obok stada. Magia zachowuje bardzo bezpieczną odległość od koni. Od samego rana bardzo pilnuje, aby zawsze coś dzieliło ją od kolegów. A to krzak, a to ogrodzenie. Sama chce decydować o sobie. Strach przed nieznanym jest silniejszy od instynktu stadnego. A przecież w stadzie najbezpieczniej. To ono daje spokój i oparcie, bo samotny roślinożerca bardzo szybko staje się łupem drapieżcy.

Ona chyba nigdy nie widziała stada, a na pewno nie pamięta już swojej mamy. Boi się innych koni.
Nie rezygnujemy. Nadzieję na pełne połączenie ze stadem daje mi jej ciekawość. Potrzeba tylko czasu. Jak odnajdzie się wśród innych koni będzie mi dużo łatwiej do niej dotrzeć i zacząć z nią pracować.
Magia owszem stoi daleko -"zabarykadowana" i uzbrojona, ale nieśmiało przygląda się pozostałym koniom. Jest bardzo czujna. Niby ich nie widzi, ale jak tylko za blisko podejdą kwiczy i szaleńczo ucieka.

Po kilku godzinach klacz zmniejszyła dystans. Zaczęła dyskretnie przemieszczać się za pozostałymi końmi. Jak cień. Podchodzi na swoich warunkach - czyli jak oni nie patrzą. Niestety tak się nie da. To stado musi ją przyjąć. Nie da się ominąć etapu konfrontacji. Najmniej boi się kucyka i bacznie go obserwuje.













PORÓWNANIE
Wczoraj:


Dzisiaj: 


Na pierwszym zdjęciu widać postawę obronną. Zaciśnięte zęby, wykrzywione grymasem chrapy, skulone uszy, zad "zostawiony" w tyle skierowany w konie niczym naładowana broń. Wyraz oczu mówi sam za siebie: BARDZO SIĘ BOJE!
Na drugim zdjęciu jest już ciekawość i przystępność. Ucho nastawione na obiekt zainteresowania. Oko maślane - spokojne, luźne wargi oraz chrapy. Klacz delikatnie oblizuje wargi (w żargonie jeździeckim określamy to zachowanie "przelizywaniem" i oznacza ono uległość wobec stada)

Jak weszłam na padok wyraźnie szukała we mnie oparcia. Ze zmieszaniem szła do mnie aby ją "ratować" od dziwolągów. Chyba sama nie wiedziała, czemu do mnie idzie. Nie ma już w niej strachu. Udało mi się wywołać inne skojarzenie - TEN człowiek = coś dobrego do jedzenia:) Nie jest to efekt docelowy naszej podróży, bo nie za bardzo chce aby szperała ludziom po kieszeniach:) ale od czegoś trzeba zacząć. Namolność dużo łatwiej korygować (a na pewno nadejdzie ten dzień kiedy to zaczniemy robić) niż strach.

czwartek, 3 lipca 2014

Dzień drugi


Drugi dzień. Wchodzę do stajni. Klacz stoi wewnątrz dość sporego boksu.
Boks - od teraz ma być dla niej najbezpieczniejszym miejscem w którym człowiek nie będzie przebywał. Muszę cierpliwie poczekać, aż sama podejdzie do mnie i wystawi z niego głowę. Jest na to niezawodny sposób - coś dobrego w ręku. W tym przypadku na Magię doskonale zadziałał suchy kawałek chleba.

Jakbym miała jak najlepiej opisać jej wzrok porównałabym go ze wzrokiem szaleńca ubranego w kaftan bezpieczeństwa. Oczy wytrzeszczone ze strachu, błyskajcie białkami. Kiedy tak sobie nieświadomie pałaszowała smakowite kąski podpięłam uwiąz w wielkiej nadzieji, że już się nie cofnie.

W trakcie karmienia trzeba bardzo uważać, bo Magia ma olbrzymi problem z braniem pokarmu z ręki. Tak jakby do tej pory nigdy tego nie robiła.

Niepewnie wyszła za mną na oddzielny padok. Jedna ściana była wspólna, na wszelki wypadek, gdyby zechciała poznać inne konie. Tego dnia nie miała takiej potrzeby. Większą czuł Kacper - strasznie chciał zaprzyjaźnić się z nową koleżanką. Ciekawość była na tyle silna, że nie odchodził od ogrodzenia na krok. Klacz początkowo w bezpiecznej odległości z minuty na minutę stała coraz bliżej. Ciekawostką było to, że wystarczyło tylko spojrzenie innego konia, aby wywołać u niej reakcję obronną.

Kilka godzin bacznych obserwacji i poznawania. Stres dawał się na tyle we znaki, że nie za bardzo chciała jeść. Tylko raz na jakiś czas nerwowo skubała trawę. Pod koniec dnia emocje po obu stronach ogrodzenia opadły. W takich okolicznościach można "połączyć" konie - kiedy kończy się ekscytacja. Nie powinny zrobić sobie krzywdy. Na wspólnym padoku stały w różnych kątach. Były wzajemnie niewidoczne.

Kiedy nastała noc i znowu przyszedł po nią człowiek, stała w jednym miejscu. Już nie uciekała. Z ciekawością wysunęła głowę abym mogła podpiąć uwiąz. Zaprowadzona do stajni spokojniej jadła kolację i przyjmowała głaski.

W stajni jest sama, ma ciszę i spokój, a ja mogę kontrolować ile i co je. Jeżeli będzie bardzo źle, to będę musiała zająć się zębami nie zwracając uwagi na stres.

Byle do rana...

środa, 2 lipca 2014

Magia

Ten wpis będzie inny niż dotychczasowe. Temat, który w nim poruszę jest bardzo ważny dla mnie i do tej pory ściska mnie za serce. Będzie to preludium dłuższej historii, która będzie miała swoje wzloty i upadki. Życie pisze ją na bieżąco, bo to co opisuję odbywa się tu i teraz... w przeciągu kilku dni.

Od początku:
Fundacja "Przyjazna Łapa" odebrała nakazem sądowym zagłodzonego i wycieńczonego konia, nad którym właściciel długotrwale się znęcał. Najprawdopodobniej użytkował klacz w pracach polowych, a w przypadku niesubordynacji lał ją gdzie i czym popadnie. Nie patrzył czy głowa, czy nogi. Ciosy były na tyle silne i bolesne, aby skrzywić końską psychikę i wzbudzić lęk przed ludźmi. Zapominał tez konia karmić oraz poić. Tak jakby w akcie szaleństwa tworzył Perpetum Mobile... nie je, nie pije, a chodzi i... żyje. Przeżyć się nie udało poprzednikom Magii (Bo tak ją nazwałam). Skończyli w przydomowym dole. Cmentarzysko koni. Klacz też tam miała trafić - zejść z tego łez padołu niezauważona, niepotrzebna, zakatowana, NIEKOCHANA.

Odebrać klacz byłemu właścicielowi nie było łatwo. Musiały odbyć się dwie rozprawy rozwleczone w czasie. Jednak udało się to Agnieszce z Fundacji "Przyjazna Łapa" oraz p. Marzenie z tamtejszej gminy. Wyrok? Żałosny. Za znęcanie się nad zwierzakiem w naszym kraju grożą zawiasy, śmieszna darowizna na rzecz fundacji oraz dwuletni zakaz posiadania zwierząt - ale uwaga - TYLKO "tego typu".

Co z koniem dalej począć? Nikt go nie chciał. Kości powleczone skórą. Kwiczący i kopiący zwierz. Na co komu taki "stwór"? Znalazł się gospodarz, który za opłatą dał klaczy dom tymczasowy. Poszukiwania nowego właściciela trwały, a dług wobec DT (dom tymczasowy) rósł i rósł. Ostatecznie Agnieszka zwróciła się do mnie.

Wtedy pierwszy raz poznałam historię Magii i nie była ona z tych "magicznych". Ze łzami w oczach czytałam co ten zwyrodnialec z nią wyprawiał. Decyzję podjęłam sercem bez racjonalnego myślenia - zabieram ją pod swoje skrzydła. Dam jej nowy, ciepły i kochający dom. Serce mam pojemne, bo już mieszkają w nim 4 konie, pies oraz 10 kotów. Jedna mordka więcej nie obciąży bardziej i tak nadwyrężonego budżetu domowego. Jedziemy po nią!

Do klaczy miałam 160 kilometrów. Niedziela. Nikt nie chciał przewieźć problematycznego konia. Nawet gospodarz u którego stała miał ważniejsze rzeczy do robienia - czyli zbieranie truskawek. Los dość często płatał mi figle i grał na nosie. Skoro miało być tak po raz kolejny - to pojadę po nią sama. Pożyczyłam od zaprzyjaźnionej stajni samochód oraz przyczepę. Wyjechaliśmy o 5 rano. Przez cała drogę martwiłam się o wszystko! Czy klacz wejdzie bez problemu do przyczepy, czy będzie grzecznie jechać, czy nie będzie to dla niej duży stres, jaka jest.

Kiedy dojechałam na miejsce i ją pierwszy raz ujrzałam, nie spodziewałam się TAKIEGO obrazka. Myślałam, że widziałam już wszystko, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Magia prowadzona na sznurku kwiczała i posikiwała ze strachu na widok osoby prowadzącej. Przywiązana do ogrodzenia zaczęła jeść trawę, a każdy ruch człowieka powodował "kwik, sik i wierzg". Widywałam już takie zachowania klaczy, ale zawsze do innych koni. W ten sposób informują one o swoim strachu, że są bezbronne i proszą aby nie robić im krzywdy. Wtedy zrozumiałam, że problem jest ogromy, że nikt nie chciał tego konia, bo jest "niebezpieczny".
Uśmiechnęłam się, podeszłam do niej i ciepłym głosem uspokajając powiedziałam, że już będzie dobrze. Ona wylękniona rwała trawę dalej. Jak na szpilkach stała. jakby miała stać się pegazem i polecieć hen hen od tych okropnych, dwunożnych istot.

Po wszelkich formalnościach nadszedł moment pakowania do przyczepy. Gospodarz, który ja "przechowywał" niestety też nie był idealny. Nie bił i nie krzywdził, ale za bardzo nie przykładał się do opieki.
Pomimo, że od grudnia u niego stała i dobrze go znała, powiedział, że nie chce jej wprowadzać do przyczepy . I tak ja - obca - wprowadzałam konia do potwornej i ciasnej puszki. W mojej ocenie to nie mogło się udać... a po minucie klacz już stała przede mną w środku, gotowa na swoją podróż w nieznane.

Ruszyliśmy czym prędzej, aby klacz na próżno nie stała w przyczepie. Cała droga przebiegła niesamowicie spokojnie. Ona bardzo dzielnie zniosła całą podróż z dwoma krótkimi postojami. Oczywiście trafiło się kilku debili, którzy z wielką frustracją trąbili na nas wyprzedzając, bo prędkość moja nie przekraczał 80 km/h a nie chciałam im zjechać na nierówne pobocze. Mamy taki ciemnogród w kraju, że aż szkoda gadać.

Po 3 godzinnej podróży dotarliśmy na miejsce. Podczas wyprowadzania z przyczepy Magia bardzo dzielnie się słuchała. Kiedy zobaczyła inne konie zaczęła kwiczeć i sikać - oczywiście ze strachu. To samo zrobiła, kiedy chciałam odpiąć uwiąz na ogrodzonym padoku- nakrzyczała na mnie tupiąc. Zrozumiałam wtedy, że to czysty strach, a nie chęć ataku. Odeszłam od niej spokojnie. Tego dnia już nie dała do siebie podejść. Biegała, kwiczała, sikała, wierzgała - 5 metrów było bezpieczną odległością. Dałam jej święty spokój. Przyniosłam wodę. Pomyślałam, że po kilku godzinach do niej wrócę i ponowię próbę zaprowadzenia do stajni.

O 1 w nocy, kiedy była już najwyższa pora na zamieszkanie w nowej stajni, poszłam po nią na padok. Była już wydeptana ścieżka wzdłuż ogrodzenia. Klacz była zniecierpliwiona. Zobaczyła mnie. Ja ze spuszczonym wzrokiem podeszłam do niej z opuszczoną głową oraz ramionami - trochę bardziej bokiem niż od przodu (ja po jednej stronie ogrodzenia ona po drugiej). Stała drżąc. Bacznie obserwowała moje ruchy. Pomalutku położyłam rękę na wysokości kłębu i zaczęłam ją drapać. Klacz zdziwiona - człowiek takich rzeczy do tej pory nie robił. Jej mordka wykręciła się w charakterystyczny grymas. Przesunięcie ręki na szyję, a następnie delikatne złapanie za kantar nie było już problemem. Poszła za mną do nowego domu w lekkim zmieszaniu, że przegapiła zapięcie uwiązu do kantara :)

A w boksie same radości. Jabłko, marchewka, siano i ciepła kolacja. Wszystko w ilościach "dla smaku" aby nie wywołać szoku dla organizmu. Jeszcze niedawno klacz praktycznie nic nie jadła, a z relacji tymczasowego opiekuna - równie niechętnie jadła też siano (oczywiście nic z tym nie zrobił - bo po co). Jak łapczywie łapała kawałki marchewki czy jabłka dyskretnie przyjrzałam się jej zębom . Wszystko jasne. Zębiska jak szpony orła. Nieużywane - więc nienaturalnie wyrosły. Końskie zęby są długokoronowe. Rosną przez całe życie, gdyż mają zadanie trzeć pokarm. Przy pobieraniu pożywienia ścierają się. A co jak koń nie dostaje jedzenia? Łatwo się domyślić. Rosną tak, że przeszkadzają w normalnym żuciu, a ich ostre krawędzie ranią policzki od wewnątrz.

Korekta zębów (tarnikowanie) to na razie za wiele atrakcji jak na jeden raz dla zestresowanego konia - muszę przeczekać kilka dni. W takich sytuacjach suchy chleb świetnie się sprawdza, a Magia go po prostu uwielbia. Tak jakby wiedziała, że to jej pomaga i pieczołowicie go gryzie.

Co przyniosą kolejne dni? Sama jestem ciekawa. Pracowałam z wieloma końmi, ale ten będzie prawdziwym wyzwaniem. Na razie jest to początek naszej długiej drogi do budowy zaufania.

Chcecie pomóc? Też możecie dołożyć cegiełkę. Proszę podpiszcie petycję o "Zaostrzenie kar za bestialskie znęcanie się nad zwierzętami", aby zwyrodnialcy tacy jak były "właściciel" Magii ponieśli surowe konsekwencje swoich czynów!



Wystarczy jeden podpis, a tragedia jaka przydarzyła się Magii zostanie odpowiednio ukarana.

Postaram się na bieżąco pisać to co się z klaczą dzieje oraz jak przeżywa aklimatyzację i socjalizację w stadzie.